Iwona Kmita

Matka, żona, redaktorka.

Uliczkę znam w Barcelonie…

Znam, znam, nawet nie jedną, bo jak Wam niedawno pisałam, spełniłam jedno ze swych marzeń i odwiedziłam to miasto.

Co napisać o Barcelonie po pięciodniowej wizycie? Opisy zabytków znajdziecie wszędzie, nie będę więc się na ten temat rozwodzić zbyt długo. Ale spróbuję opowiedzieć swoje wrażenia, opisać klimat miasta, jego charakter, ludzi. I pokażę trochę zdjęć (gdy w nie klikniecie – powiększają się).

5 dni wystarcza, by poczuć atmosferę i zobaczyć najważniejsze, wytypowane przez przewodniki zabytki. Niestety, to za mało, by np. wejść do środka Sagrada Familia albo obejrzeć wnętrza w budynkach Gaudiego, bo kolejki po bilety są niemiłosiernie długie, a czas szybko leci i kolejne zabytki czekają. Poza tym bilety, nie ma co ukrywać, są dość drogie. Ale… przynajmniej będzie po co wrócić.

Motory i skutery stały wzdłuż każdej ulicy

Pierwszego dnia przywitało nas – mnie, mojego męża i dwójkę naszych przyjaciół – cieplutkie słońce. Szliśmy ulicami pełnymi zieleni. Przy każdej szerszej ulicy, po obu stronach, rosną potężne drzewa, często moje ulubione wysokie palmy. W mieście jest też kilka wielkich parków, które są prawdziwymi oazami zieleni. Nie widziałam natomiast typowych trawników, zwłaszcza na tych wąskich uliczkach, które tak mi się podobają. Żal było patrzeć na psy wyprowadzane na spacer po… deptaku. Ale nie widziałam „niespodzianek” po drodze, sprzątania po swoich czworonogach widocznie tam nie unikają.
W Barcelonie można odetchnąć świeżym powietrzem. Polskiego taksówkarza zapytałam, czy mają tam smog. Nie mają, a w każdym razie nie mówi się o tym tyle, co u nas. Samochodów jest dużo, ale korków prawie nie ma. Auta jeżdżą stosunkowo wolno, równym tempem, nikt się nie ściga i nie wyprzedza bez sensu. To i korki się nie tworzą. Poza tym, dużym odciążeniem jest metro, którym można dostać się praktycznie wszędzie. Jest stare i… brzydkie, ale sprawne i punktualne. Pociągi jeżdżą bardzo często.

Barcelona jest zatłoczona, przynajmniej w dzielnicach opanowanych przez turystów, a w sąsiedztwie zabytków tłum jest zwarty i naprawdę wielki. Trzeba się pilnować, żeby nie zgubić towarzystwa, i żeby nie stracić portfela. Na szczęście nikomu z naszej czwórki się to nie zdarzyło, ale krążą opowieści o umiejętnościach barcelońskich kieszonkowców. Ludzie są pogodni i uprzejmi. Starają się odpowiadać na pytania, pokazują drogę. Znając choć trochę angielski, można się spokojnie porozumieć. Myślę, że nasz pan Prezes powinien się tam wybrać i zobaczyć, jak wielu jest w Barcelonie obcokrajowców, i to tych, których on nie lubi, ciemnych i smagłych na twarzach Hindusów, Arabów i pewnie wiele innych nacji. Opanowali drobny handel, pracują do późna w nocy w swoich sklepikach. I dobrze, bo wracając do domu nawet o północy, można zrobić podstawowe zakupy. Restauracje są otwarte zwykle do 1-2, ale o północy nie można już siedzieć w ulicznych ogródkach. To ze względu na mieszkańców, by zapewnić im ciszę nocną. Niełatwe życie mają palacze – papierosy sprzedawane są w specjalnych sklepikach, których nie ma zbyt wiele.

Mieliśmy szczęście do pogody. Cały czas było cieplutko i słonecznie. W ogóle nie padało, a podobno o tej porze zdarzają się krótkie ale mocne deszcze. Po wczesnomajowym chłodzie w Warszawie to była wspaniała odmiana. Od razu wskoczyliśmy w letnie rzeczy, a ja musiałam sobie kupić odkryte buty, bo w tenisówkach się gotowałam. Ale dzięki temu mam chociaż sandałki na pamiątkę. Codziennie wiał zbawienny lekki wietrzyk, który cudownie orzeźwiał.

Grunt do dobry PR. Jechałam do Barcelony urzeczona widokiem miasta ze zdjęć, zachwyciły mnie budynki i budowle Gaudiego. Myślałam, że niemal na każdym kroku będę podziwiać jakieś kolorowe cudeńko spod ręki tego architekta. Miasto jest naprawdę urokliwe, secesyjne kamienice piękne, szlachetne w formie, zachwycające dekoracyjnymi detalami. Jednak żeby zobaczyć budynki Gaudiego trzeba po prostu jechać w konkretne miejsca. Moim zdaniem Hiszpanie odrobili lekcję z dobrego PR-u. Potrafią „sprzedać” turystom swoje zabytki, budując atmosferę niepowtarzalności i piękna. Dlatego nie mogę powiedzieć, że byłam rozczarowana, po prostu spodziewałam się czegoś innego. Ale i to, co zobaczyłam było fantastyczne. Dlaczego my Polacy tak słabo „sprzedajemy” swoje perełki, dla których turyści mogliby przyjeżdżać z całego świata. Wiem, że jest lepiej pod tym względem, ale do europejskich umiejętności PR-owskich nam jeszcze sporo brakuje.

Co nam się udało zobaczyć? Jak na pięć dni to myślę, że sporo. Zaczęliśmy wędrówkę od pomnika, a właściwie kolumny Krzysztofa Kolumba – to jeden z symboli Katalonii. 60-metrowy pomnik upamiętnia przybycie Kolumba do Barcelony po odkryciu Ameryki. Potem spacerowaliśmy najsłynniejszym barcelońskim deptakiem zwanym La Rambla. Dla mnie to taki wielki deptak w stylu sopockiego Monciaka i panuje na nim podobna atmosfera: tłoczno, mnóstwo piwnych i winnych ogródków i straganów z pamiątkami. Piłam tam przepyszną sangriję. A że Monciak bardzo lubię, to i na Rambli czułam się w swoim żywiole.

Spacerkiem dotarliśmy do starych hal targowych – La Boqueria. Początki targowisk sięgają podobno XII wieku. Obecny budynek na targowisku powstał w XIX w., a w 1914 r. przykryto go dachem. Można tam kupić niemal wszystkie produkty z całego świata. Są przyprawy, zioła, słodycze, owoce morza, warzywa i owoce no i mięso i wędliny – wszystko fantastycznie wyeksponowane. Oczami można jeść wszystko. Lepiej tylko pod wpływem emocji nie kupować od razu na początku, bo słono przepłacimy.

Idąc piechotą od placu Catalunya ulicą de Gracià spotkaliśmy dwie perełki – najsłynniejsze budynki zaprojektowane przez Antonio Gaudiego: Casa Batlló i Casa Milà. Casa Batló (1904-1906) stanowi koronny dowód niesamowitej, nieograniczonej wyobraźni Gaudiego oraz świadectwo jego inspiracji, którą jest natura. Fasada budynku, jak się mówi, odzwierciedla morze, czasem spokojne, czasem burzliwe. Balustrady balkonów porównywane są do … czaszek lub tradycyjnych masek weneckich. Dach ma kształt smoka, a utrzymane w jasnych tonacjach płytki mają imitować łuski gadów.

Casa Milà (1912 r), drugi budynek, od chwili powstania wzbudzał emocje. Zyskał nawet miano La Pedrera – kamieniołom. Podobno najpiękniejszy jest jego dach (na którym nie byłam), który kształtem przypomina rozkołysane morze. Natomiast udziwnione kominy mają symbolizować ulatujący dym.

Wieczorem wybraliśmy się do Parku Fontann na Placu d’Espanya. Mówiono nam, że po prostu trzeba to zobaczyć. Faktycznie miejsce jest piękne, zielone, jest nawet niewielki staw, a fontanny tańczą lepiej niż niejedna gwiazda w Tańcu z gwiazdami. I błyszczą jak gwiazdy w kolorowym świetle. Mieliśmy pecha, nie trafiliśmy na spektakl z muzyką, ale i same tańce były warte naszej wyprawy.

Na drugi dzień spacerowaliśmy ulicą Nowa Rambla, szukając Pałacu Güella. Antoni Gaudi zaprojektował go na zlecenie katalońskiego przemysłowca Eusebia Güella. Budowa zakończyła się w 1889 roku. Kolejnym etapem wędrówki była stara dzielnica żydowska Barri Gotic. Cała ta dzielnica-starówka jest perełką hiszpańskiego gotyku. Wąskie, kręte uliczki, grube mury monumentalnych budynków. Podziwialiśmy m.in. katedrę św. Krzyża i św. Eulalii.

Następny dzień zaczął się od wizyty w muzeum Picassa – zbiór jest naprawdę duży, od bardzo wczesnych prac artysty po ostatnie. Po obejrzeniu wszystkich dokładnie widać, jak bardzo zmieniał się styl malowania mistrza. Jest to pierwsze na świecie muzeum artysty i jedyne założone za jego życia. Niestety, nie wolno było robić tam zdjęć.
Widzieliśmy też przepiękną bazylikę Santa Maria del Mar (bazylikę świętej Marii Morskiej) – perłę katalońskiego gotyku, ulubioną świątynię ludu. Nawet jest nazywana „kościołem dla ludu”.

Wieczorem – niespodzianka, którą sprawiła nam moja przyjaciółka. Jeszcze w Polsce kupiła bilety do barcelońskiej opery na spektakl Wagnera „Latający Holender”. Oczywiście nic nie rozumiałam, bo arie były po niemiecku, ale sam śpiew i muzyka w niesamowicie pięknym Gran Teatre del Liceu to była niesamowita uczta dla ducha. Sam XIX-wieczny teatr jest drugim co do wielkości w Europie, po paryskim Bastille. Odnowiony po pożarze w 1994 r mieści scenę operową i baletową. Jest nowocześnie wyposażony. Siedzieliśmy wysoko „na jaskółce”, ale przy każdym fotelu jest mały ekranik, na którym widać, co dzieje się na scenie i wyświetlane są słowa pieśni. Gapa ze mnie, bo dopiero pod koniec spektaklu zorientowałam się, że można włączyć angielską wersję.
Z wizytą w operze wiąże się zabawne zdarzenie. Wybraliśmy się w sobotę, wchodzimy, przykładamy bilety do czytnika – nie działa. Drugi raz – to samo. Podeszła pani z obsługi, obejrzała bilety i z uśmiechem mówi: Państwo mają wejściówki na jutrzejszy spektakl. Hm, śmiesznie było, ale też nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Skoro już się wystroiliśmy to poszliśmy do kawiarni na lampkę szampana – Cava oczywiście.

Żeby was nie zanudzić, ostatnie dni opiszę i pokażę na zdjęciach w kolejnym poście.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

« »

Copyrights by Iwona Kmita. Theme by Piotr Kmita - UI/UX Designer Warszawa based on theme by Anders Norén